Ul. Siostry Faustyny 70, 30 – 608 Kraków

“Światłość nie podnosi ręki na człowieka” – wywiad z prof. Stanisławem Grygielem

Chcąc przybliżyć Państwu sylwetkę naszego patrona, publikujemy archiwalny wywiad z prof. Stanisławem Grygielem przeprowadzony przez Cezarego Sękalskiego. Zapraszamy do jego lektury.

“Światłość nie podnosi ręki na człowieka” – z profesorem Stanisławem Grygielem, filozofem rozmawia Cezary Sękalski.

– Kiedy czytam Ewangelię, odnoszę wrażenie, iż słowa o tym, że po osądzeniu grzesznicy będą wrzuceni w „ogień nieugaszony” (Mk 9, 43), tam gdzie „płacz i zgrzytanie zębów” (Mt 8, 12), mówi nie ta sama Osoba, która ocala jawnogrzesznicę albo mówi „przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię” (Mt 11,28). Czy Jezus, który jest Miłością, może kogokolwiek skazać na wieczne potępienie?

– To jest ta sama Osoba. Ale zacytowane przez Pana wypowiedzi różnią się od siebie nawzajem w sposób zasadniczy. W pierwszym przypadku Chrystus mówi o zgorszeniu, czyli o dawaniu powodów innym oraz sobie samemu do popełniania zła, oraz o tym, co z tego wynika.

Ten, kto odrywa siebie oraz innych od prawdy i od dobra, pozostaje poza nimi, nie przestając być na nie ukierunkowany. Zatrzymana miłość dobra i zatrzymane poznanie prawdy stają się w człowieku duchowym „ogniem nieugaszonym”. Stają się także „ciemnością”, w której płacze się i zgrzyta zębami. W to piekło wpada się wtedy, kiedy nie idzie się do światła emanującego z prawdy i z dobra.

Chrystus nie przyszedł po to, by wrzucać kogokolwiek „w ciemności”. On jest „światłością świata” (J 9, 5) a światło jest z miłości. W rozmowie z Nikodemem powiedział: „Tak […] Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swojego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, aby świat został przez niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu, a kto nie wierzy, już został potępiony… A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki” (J 3, 16-19; por. też J 12, 47-48).

Bóg nikogo nie skazuje na śmierć. On nie sądzi tak, jak sądzą ludzie siebie nawzajem. On jest źródłem życia i światła. Znalazłszy się w tym świecie, człowiek widzi, kim ma być i równocześnie, co robi z siebie. I to jest sąd. W tej perspektywie czytam ów fragment Ewangelii wg św. Jana, w którym Chrystus mówi, że Ojciec „cały sąd przekazał Synowi” (J 5, 22). Syn jest światłem świadczącym o Ojcu (por. J 8, 12-16). Światło Ojca nie oskarża (por. J 5, 45). Ono jedynie odsłania Syna oraz tych, których Ojciec przeznaczył do synostwa. Odsłania świętość Syna oraz dobroć i złość przeznaczonych do bycia także świętymi (por 1 Kor 6, 2 oraz Ef 1, 4-5). Jezus sądzi dając świadectwo o Ojcu, a Ojciec sądzi dając świadectwo o Synu. Sądem jest Ogień Ich wzajemnej Miłości, świadczącej o Ich świętej wolności. Sądem jest każdy okruch tej Miłości obecny w wydobywających się z nas miłosnych iskrach, świadczących o Ogniu, ale jeszcze oddalonych od niego.

Dlatego dla mnie Chrystus Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej nie jest Chrystusem Ewangelii. Światło nie podnosi tak ręki na człowieka.

– Jak Pan Profesor wyobraża sobie niebo?

– Niebo wyobrażam sobie jako przestrzeń, w której nie ma miejsca na nędzę. Człowiek żyje w nędzy, kiedy nie ma do kogo iść. Dla mnie niebo utożsamia się z tym, że Ojciec idzie do Syna, a Syn do Ojca. Ojciec ma do kogo iść właśnie dlatego, że jest Ojcem, a Syn ma do kogo iść, ponieważ jest Synem. Nie zatrzymują się Oni w sobie. Ojciec jako Ojciec świadczy Synowi, a Syn jako Syn świadczy Ojcu. Ich świadectwo Miłości, zwane Duchem, stanowi osobowe życie i osobowe szczęście Boga, jak beatudo.

Osobowe życie i osobowe szczęście człowieka marnieje tam, gdzie nie ma on do kogo iść. Człowiek obędzie się bez wszystkiego, nawet bez chleba i wody. Nie obędzie się natomiast bez kogoś, do kogo mógłby iść i do kogo powinien iść. Bez przynależności do innej osoby człowiek przestaje być sobą, bo brakuje mu domu, w którym czułby się „u siebie”. Z rodzinnego domu jest jego tożsamość. Piekło zatem jest totalną bezdomnością.

Człowiek wchodząc w Ojcowsko-synowską pracę Trynitarnej Miłości wchodzi do Domu. Przestaje być bezdomny; dzięki ojcowsko-synowskiej Miłości ma do kogo iść.

Oczywiście wchodzenie w pracę Boga nie jest łatwe. Zatrzymuje człowieka ciężar jego bezwładu. Grzęźnięcie w nędzy jest łatwe. Budowanie domu jest trudne. Ale Bóg wie, co jest w człowieku. Zna jego pragnienie. Dlatego posłał swego Syna, który wziąwszy na siebie ciężar ludzkiej nędzy woła: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię (Mt 11, 28).

– Rozumiem, że według Pana Profesora droga do nieba wiedzie właśnie przez to budowanie, przez wartościowe życie. Ale czy samo wartościowe życie tu wystarczy?

– Żeby iść do kogoś, trzeba opuścić siebie. Opuszczamy siebie w nadziei, że w tym, do kogo idziemy, narodzimy się powtórnie.

Człowiek jest osobą w tej mierze, w jakiej żyje inną osobą. Dlatego umiera, kiedy nie ma do kogo iść. Trzeba zatem uczyć się umierać w nadziei. Niebo bowiem rozbłyska w zawierzeniu się osoby osobie… „Ojcze w ręce Twoje…” Na krzyżu Syn zwyciężył nędzę śmierci, bo miał do kogo iść.

Piekło natomiast wybucha w umieraniu, które nie jest zawierzeniem się nikomu.

Rąbek nieba, rąbek czystego osobowego życia i czystego osobowego szczęścia odsłania się w nas już tu, na ziemi, w chwilach, w których idziemy do kogoś przekonani, że w spotkaniu z nim niejako narodzimy się powtórnie. Tak dzieje się w przyjaźni, w małżeństwie, w rodzinie, w narodzie…

Iść za drugą osobą to początek ziemskiego ładu w człowieku. Niebiański ład przenika tych, którzy we wszystkim, co robią, odpowiadają na Bosko-ludzkie wezwanie: „Pójdź za mną!” Słowami: „Nich mi się stanie według słowa Twego!”.

W dialogu „Pójdź za mną” i „Niech mi się stanie!” wypełnia się dar wiary ożywiającej człowieka. Człowiek wierzy w Boga idąc do Niego drogą wytyczaną przez prawdę i dobro, których rodowód jest boski. Zawierzyć się zatem prawdzie i dobru znaczy zawierzyć się Bogu, nawet gdyby świadomość człowieka nie sięgała tak daleko. Prawdę i dobro czyni się w miłości, a ta nie zna granic. Nie wystarczy zatem badać Pisma, by pójść do nieba. Trzeba iść do Tego, o Kim ono mówi, to znaczy do „JA JESTEM”. Boga, objawiającego się w działaniu, jakim jest rodzenie Syna oraz stwarzanie świata i człowieka. Do domu ojca wchodzi się wkopując się głęboko w Jego fundament (por. Łk 6, 47-48) czynem, który jest myśleniem oraz myśleniem, które jest czynem. Wchodzi się tam poprzez Owoc Pracy Ojca, poprzez Jego Słowo, oraz poprzez stwarzany w tym Słowie świat.

Człowieka oskarżają czyny w tej mierze, a jakiej nie ma w nich jego zawierzenia się prawdzie i dobru. W tej mierze bowiem nie są one „wiarą w Boga”, czyli wchodzeniem w Jego życie. Człowieka oskarżają czyny, w których nie żyje on tym, za co powinien umierać.

Czy wydobywające się z nas iskry Miłości powrócą do swego Początku, do Ognia? Iskry powracają do ognia dopiero wtedy, kiedy „obumierają”. Ziarno zmartwychwstaje w kłosie, kłos w chlebie… Ale w pierw muszą obumrzeć w ziemi, a młynie, w piecu…

– Jak to jest z odpowiedzialnością człowieka za swoje czyny? Jesteśmy przecież tak bardzo uwarunkowani wychowaniem, różnymi negatywnymi doświadczeniami. Niektórzy psychologowie mówią nawet, że aż 60-80% ludzi decyduje pod wpływem podświadomych motywacji. Zatem można powiedzieć, że człowiek niezupełnie jest wolny w swoich wyborach…

– Niewątpliwie człowiek jest uwarunkowany, i to jeszcze jak, przez ciążącą na nim przeszłość. Jest uwarunkowany przez swoje bycie stworzeniem. Kiedy patrzymy na jego już dokonane czyny, dostrzegamy jedynie ich przedmiotowy charakter. Wskutek tego pojmujemy je w świetle relacji przyczyna-skutek, traktując każdy czyn, jakby był skutkiem jakiejś przyczyny. Wówczas jednak wymyka się nam wolność, bo wolność nie jest czymś raz osiągniętym w człowieku. Chcąc ją zatem dostrzec, trzeba widzieć teraźniejszość czynu, to znaczy jego stawanie się w trudzie namysłu, decyzji, wyboru i praktycznej pracy.

Ten którego życie sprowadza się do bycia przesuwanym przedmiotem, nie może widzieć, czym jest wolność. Obcy jest mu trud wyzwalania się z uwarunkowań, obcy jest mu trud mówienia „nie!” zewnętrznym naciskom, przekreślającym jego przeznaczenie do bycia podmiotem.

Nie mam wątpliwości, że człowiek niezupełnie jest wolny w swoich wyborach, ale nie ma też wątpliwości, że pragnie on wolności i do niej się wysila. Tylko Bóg jest wolnością. Wolność jest boska. Pragnienie boskości, nurtujące człowieka, wyraża się w pragnieniu dokonania absolutnie bezinteresownego czynu, w którym spełniłaby się Miłość, a więc i Wolność. Taki czyn byłby dla człowieka całkowitym zaskoczeniem. Byłby bowiem skutkiem, dla którego człowiek nie znalazłby przyczyny w swoim byciu.

Miłość Boga zaskakuje nas nieustannie. „Przyjdźcie do mnie wszyscy (…) Ja was pokrzepię”. Mamy do kogo iść. Iskrzy się w nas łaska Wolności, łaska Miłości, a to znaczy, że jesteśmy pokrewni Bogu. Z Jego Domu pochodzimy. Ciężar przeszłości, jaką jest ta Miłość, jest ciężarem wolności.

– Teologowie mówią, że właśnie dlatego, że na ziemi „widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”, będziemy mieli szansę wyboru Jezusa, kiedy na sądzie staniemy przed nim twarzą w twarz. Czy możliwe, by poznanie całego swojego życia z jego ciemnymi stronami mogło tak zdeterminować człowieka, by chciał na zawsze odwrócić się od Miłości?

– „Niosący światło”, Lucyfer, odwrócił się w jednej chwili od Boga, bo jego anielskie trwanie mierzy się ciągiem chwil, z których każda jest doskonała. Czy jakiś człowiek odwróci się tak od Boga? Mamy nadzieję, że nie. Człowiek bowiem trwa w czasie, w którym żadna z chwila nie jest doskonała. Więcej, są one raczej abstrakcyjnymi tworami naszego umysłu. W konsekwencji pragnienie Boga, kryjące i równocześnie odsłaniające się we wszystkich pragnieniach człowieka, dopiero dojrzewa. Czy uderzy ono w ton czysty w ostatniej, decydującej chwili? Wielkość naszej nadziei wyraził św. Jan: „Jeśli nasze serce oskarża nas, Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (1 J 3, 20). Wszystko jest przecież łaską i tylko łaską.

– Kościół kanonizując niektóre osoby potwierdza, że po śmierci od razu trafiły one do nieba. Osoby te mogą być zatem dla nas wzorem. Jednak chyba raczej nie przez ślepe naśladownictwo…

– Osoby kanonizowane przez Kościół są dla nas wzorem naśladowania Chrystusa. Sądzę, że człowiek, który naśladowałby tylko tego lub tamtego świętego, „grzeszyłby” brakiem czegoś istotnego w swoim byciu osobą; mimo wszystko stawałby się przedmiotem.

Każdy z nas ma iść śladami Boga-Człowieka, przeznaczonymi tylko dla niego, a nie śladami innego, choćby najświętszego człowieka. Kanonizacje ożywiają naszą nadzieję, że Chrystusowe Bosko-człowiecze ślady nie wiodą nas donikąd.

Nie ma lepszego naśladowania. Trzeba przecież widzieć ślady, żeby móc nimi iść. Ślepe naśladowanie nie jest naśladowaniem. To tylko mechaniczne poruszanie się jednostek, których pobożność kończy się na przedmiotowej zewnętrzności.

– Dziękuję za rozmowę.

„List – miesięcznik poświęcony odnowie życia chrześcijańskiego”, 11/2000, s. 5-8.

Na skróty
linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram